poniedziałek, 18 lipca 2016

Rozmowa z Arturem Żmijewskim, aktorem

Data publikacji: 2001-08-29 00:00 Autor: Rozmawiała Urszula Tokarska


Chętnie bym jeździł kabrioletem, ale jest to średnio opłacalne w naszym klimacie, poza tym strach, że ktoś mi pobrudzi otwarte wnętrze, albo przetnie dach, który założę dlatego, że pada deszcz.



- Interesuje się pan motoryzacją? 

- Na tyle, na ile interesuje się tym każdy mężczyzna. Teraz jest taki czas, że samochodami się jeździ, a na rynku jest w czym wybierać. Lubię auta i lubię o nich wiedzieć trochę więcej niż to, gdzie mają sprzęgło i gaz.


- Czym obecnie jest dla pana samochód? 

- Narzędziem pracy. Przeszedłem już przez etap, kiedy był najważniejszą rzeczą w moim życiu. Jest czymś, co musi działać zawsze, dlatego trzeba o niego dbać.

- Jakim środkiem lokomocji wybiera się pan w dalsze trasy? 

- Wszędzie - samochodem, bo jazda jest dla mnie rodzajem relaksu. Poza tym auto daje mi pełną wolność, bo mogę ruszyć spod domu i dojechać w miejsce przeznaczenia bez przesiadek, bez dojazdów taksówką na dworzec. Nie jestem od nikogo zależny.

- Jakie auta lubi pan najbardziej? 

- Najbardziej lubię te, od których kluczyki mam w kieszeni, bo one są jakby najbliższe. Jednak realia są takie, że nie zawsze możemy mieć samochód, jaki byśmy chcieli, a to z powodu kradzieży, klimatu czy złych dróg. Takie wypadki zdarzają się dosyć często, parę lat temu sam tego doświadczyłem.

- Czym pan teraz jeździ? 

- Golfem kombi z silnikiem TDI, który bardzo sobie chwalę. Jest bardzo ekonomiczny i ma dynamikę, która mi wystarcza.

- Lubi pan szybką jazdę? 

- Nie aż tak, jak kiedyś, gdy na polskich drogach zdarzało mi się zamykać prawie drugą setkę, ale to dzięki Bogu już minęło.

- Jak ocenia pan naszych kierowców? 

- Im więcej jeżdżę, a robię rocznie ok. 40 tys km, tym bardziej rzuca mi się w oczy brak wychowania i życzliwości innych kierowców. Każdy po chamsku się przepycha, chcąc wywalczyć swoje miejsce. Ci, którzy powinni jechać prawym 
pasem, zajmują lewy, co zmusza innych do jazdy slalomem. Myślę, że żadne ograniczenie do 50 km/h nic nie zmieni, dopóki nie zmieni się nasze nastawienie. W wielu przypadkach zamiast karać mandatami za szybką jazdę, powinno się karać za zbyt wolną jazdę, albo co najgorsze, wolną jazdę lewym pasem. Można by było zacząć egzekwować za pomocą różnych dostępnych środków prawostronny ruch w Polsce, bo większość kłopotów w ruchu miejskim bierze się stąd, że my sami nie umiemy jeździć prawą stroną. Wszystko ciągnie się środkowym pasem, nieliczni jadą lewym, a prawy paradoksalnie służy do najszybszej jazdy.

- Czy miał pan już jakieś wypadki? 

- Na samym początku. W kilka miesięcy po odebraniu prawa jazdy, kiedy wydawało mi się, że już całkiem nieźle prowadzę, przydzwoniłem w tył dużego fiata. Był deszczowy wieczór i dziewczyna, która jechała przede mną po prostu udusiła swoje auto, które stanęło nagle bez świateł stopu. Wina oczywiście była moja, bo winowajcą zawsze jest ten, co uderza z tyłu, ale w tym wszystkim najśmieszniejsze i najbardziej zaskakujące było to, że poszkodowana odebrała swoje 
prawo jazdy w tym samym roku, miesiącu i dniu co ja, tylko w innym wydziale komunikacji. Był to dla mnie ogromny szok, ale widocznie było tak gdzieś w gwiazdach zapisane.

- Jaki był pana pierwszy samochód? 

- Sześcioletni "maluch". Myślę, że większość tak zaczynała. Drugi był też "maluch", ale nowy Bis, którego sam kupiłem. Potem było wiele innych aut.

- Do którego auta pozostał panu największy sentyment 

- Był to Seat Ibiza, 103 KM i silnik systemu Porsche 1500, fantastycznie mi się tym autem jeździło i nim chyba najbardziej szalałem, podobnie jak Mitsubishi Coltem, tzw. "łezką" z silnikiem 1600, ale mój 
styl jazdy zaczął się zmieniać. Wraz z ilością przejechanych kilometrów, obejrzanych wypadków czy ludzi porozjeżdżanych na drogach, stawały przede mną kolejne bariery i wydaje mi się, że z coraz większą wyobraźnią zacząłem podchodzić do jazdy samochodem.


motofakty.pl

czwartek, 30 czerwca 2016

Artur Żmijewski: Mój przepis na miłość

Artur Żmijewski: Mój przepis na miłość

Mawia, że kochanie nie jest łatwe. A jednak z żoną Pauliną od trzydziestu lat tworzy udany związek. W szczerej rozmowie aktor zdradza, jak mu się to udaje i co robi, gdy przechodzi kryzys.




Justyna Kasprzak: Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, grał pan trudną rolę ojca w filmie "Mój rower". Dziś wciela się pan w rolę... misia.


Artur Żmijewski:- Cóż, na tym polega piękno tego zawodu. Bardzo lubię dubbing. Udział w filmie "Paddington" to dla mnie wielka radocha, bo mogłem znów poczuć się jak chłopiec.

A jakim pan był chłopcem?

- Czy ja wiem? To było tak dawno, że już chyba nie pamiętam (śmiech).

Wychował się pan bez ojca. Czy to dlatego sam, mimo natłoku zajęć, każdego dnia znajduje pan czas dla swoich dzieci? (Aktor jest tatą 21-letniej Ewy, 14-letniego Karola i 12-letniego Wiktora - przyp. red.)?

- Staram się, choć to jest coraz trudniejsze, również z tego powodu, że dzieci rosną. A nastolatki, jak wiadomo, mają swoje sprawy. W pewnym momencie najważniejsze stają się dla nich przyjaźnie i spotkania z rówieśnikami. Już nie jest tak łatwo się razem zebrać i pogadać. Ale jeśli tylko się da, staram się to robić. Życie nas goni, dużo pracuję i czasu zawsze jest za mało. Wkrótce będę jednak miał trochę więcej wolnego i mam nadzieję, że uda mi się nadrobić zaległości.

Jakie wartości przekazuje pan dzieciom?

- Te najprostsze, które zostały określone w dekalogu. To zasady, których nie należy łamać, bez względu na to, czy jest się katolikiem, czy agnostykiem. Wszyscy powinniśmy ich przestrzegać. Nikt nie chce być przecież okradziony, oszukany, pobity czy zabity. W tym sensie wszyscy wyznajemy takie same wartości. Tylko czasem dobudowujemy sobie do tego zbyt dużo filozofii i próbujemy udowodnić, że jeśli dałem komuś w zęby, to miałem do tego prawo, bo mnie zdenerwował. Nikt nie ma takiego prawa. Tego uczę moje dzieci. Mam takie poczucie, że świat powinien mieć większą skłonność do rozmowy, kompromisu. Nigdy nie jest tak, że jeden człowiek ma rację, a drugi jej nie ma, szczególnie w demokracji. Kompromisy powinny być jej zasadą. Powinny obowiązywać w relacji z każdym człowiekiem. Taki jest sens życia, żeby się z ludźmi dogadywać, nie tłuc się z nimi, nie robić sobie nawzajem złych rzeczy. Moja podstawowa zasada, którą się w życiu kieruję, to żeby z ludźmi zawierać kompromisy.

To nie zawsze jest łatwe.

- Owszem. Ale warto próbować. Bardzo cenię prostolinijność. To zresztą cecha misia Paddingtona, w którego się wcielam. Uważam, że warto wyznawać prosty system wartości. Mówić szczerze o tym, co się myśli. Celować między oczy. Żyjemy w niezwykle pokręconym świecie konwenansów, które nas gniotą, bo musimy się zachować tak czy siak, odpowiednio do tej czy tamtej sytuacji. To powoduje, że nawet we własnym domu nie potrafimy ze sobą rozmawiać bez skrępowania. Czasem warto się z tych konwenansów wyzwolić. I zwyczajnie być szczerym i prostolinijnym.

Prostolinijność to cecha pańskiego charakteru?

- Trudno mi o tym mówić, bo nie lubię o sobie opowiadać w takim kontekście. Uważam, że człowiek zawsze siebie widzi inaczej niż w rzeczywistości. Staram się komunikować z ludźmi tak, żebyśmy się rozumieli. Sam ulegam jednak konwenansom, bo sposoby zachowania są takie, jakie są. Dostosowujemy się do pewnych kodów. Dlatego tak ważne jest posiadanie swojego własnego świata, w którym możemy się czuć swobodnie. A gdzie możemy się poczuć swobodniej niż w domu, otoczeni przez tych, których kochamy?

Od trzydziestu lat tworzy pan udany związek. Zdradzi pan, co w waszej rodzinie jest najważniejsze?

- Trzeba ze sobą rozmawiać. W związku zawsze są tarcia, bo ludzie się od siebie różnią. Kobiety są inne od mężczyzn i niezależnie od tego, jak by się chciało to wyrównywać, to taka jest nasza natura. Kobieta zupełnie inaczej myśli i inaczej postrzega pewne rzeczy niż mężczyzna. W jej życiu są inne priorytety niż w życiu faceta. Ale chodzi o to, żeby się dogadywać.

I tyle?

- Ważne też, żeby zostawić sobie pewien zakres, własną przestrzeń. Nie trzeba ingerować w całe życie partnera. Nie wolno próbować nad nim zapanować. Mam wrażenie, że to się jeszcze nikomu nie udało. A jeśli tak, oznacza to zniewolenie jednej ze stron. Wydaje mi się, że pozostawienie tej przestrzeni jest jedyną możliwością życia z drugim człowiekiem. Oczywiście jest też kwestia pewnej odpowiedzialności, którą się ma albo której się nie ma. Możemy, będąc w związku, kimś się zafascynować, ale to nie powinno nic znaczyć. Bo przecież skoro kiedyś dokonaliśmy świadomego wyboru i zdecydowaliśmy się na małżeństwo, powinniśmy w tej decyzji trwać.

Sam wyznał pan w jednym z wywiadów, że kochanie jest trudne.

- Nie jest łatwe. Nie ma takiego człowieka, który by w pewnym momencie życia nie oszalał na punkcie jakiejś osoby. Mają to dorośli, nastolatki i dzieci. Ale po pierwszym zauroczeniu przychodzi czas na życie z tą osobą. I okazuje się, że ta osoba ma wady. A ja im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie jesteśmy w stanie zmienić wad naszych partnerów. Trzeba je zaakceptować. Albo się nauczymy z nimi żyć, albo nic z tego nie wyjdzie.

A co, kiedy przychodzą kryzysy i burze? Zdarzają się przecież w każdej rodzinie. Jak sobie z nimi radzicie?

- Nie można ze sobą walczyć. Musimy sobie mówić prawdę - mówić, co nas boli. Wtedy jest łatwiej. Dzięki temu nie narastają nieporozumienia. Moim zdaniem, kiedy traci się szczerość w związku, jest to pierwszy moment, gdy zaczyna się równia pochyła.

Niemal każdego roku wygrywa pan plebiscyt na najbardziej pożądanego mężczyznę. Polki uważają pana za ideał. Ile w tym prawdy?

- Nie uważam się za ideał. Na pewno nim nie jestem. To oczywiście niezwykle miłe i łechcące, na swój sposób fajne. Ja się jednak do takich rankingów nie zapisuję, nie wiem nawet, na jakiej zasadzie się to wszystko odbywa. Myślę, że to taki przejaw sympatii dla tego, co robię w życiu i postaci, które gram. To jest bardzo miłe.

Ma pan spory dystans do siebie i świata show-biznesu. To wypracowana postawa czy taki ma pan charakter?

- To nie jest wymyślone. Taki jestem od dziecka. To też powodowało, że w dzieciństwie i młodości byłem odbierany jako osoba wyniosła. Lubiłem wyjść z siebie, stanąć obok i popatrzeć na świat z boku. Po prostu mam to i nie walczę z tym. Jest mi z tym dobrze, bo dzięki temu zachowuję zdrowie psychiczne. Mogę się zdystansować do swojego życia i czasem powiedzieć "stop". Tak jest dużo łatwiej i dzięki temu popełniam mniej błędów. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Przyjaźnie są dla pana ważne?

- Niezwykle. Jeśli się człowiekowi coś w życiu zawala albo ma problem, którego sam nie może rozwiązać, to świadomość, że jest ktoś, komu się ufa, z kim można obgadać swoje problemy, z kim można się naradzić, jest ogromnie istotna. W ogóle spotkania z ludźmi są bardzo ważne.

Zwłaszcza dziś, kiedy wolimy się spotykać wirtualnie.

- To nie przynosi niczego dobrego. W dzisiejszych czasach dużo się mówi o skłonnościach depresyjnych ludzi. To jest choroba cywilizacyjna XXI wieku, wkrótce depresja będzie nas masowo dosięgać. Wszystko przez tempo, w jakim żyjemy. Nie mamy czasu, żeby odpocząć, żeby przysiąść, poczytać książkę. Gonimy, bo życie nas do tego zmusza. A potem popadamy w stany depresyjne, z którymi nie potrafimy sobie poradzić. Warto więc mieć kogoś, na kim można się oprzeć. Kogoś, z kim można się umówić na te kilka godzin, żeby porozmawiać, poczuć się dobrze, opowiedzieć mu o swoich problemach, wysłuchać tego, co jemu leży na sercu. Żeby się okazało, że to nie jest tylko tak, że nam się coś nie udaje. Że ta druga strona też to ma. Mamy wtedy kogoś, z kim możemy się zaprzyjaźnić w tej biedzie albo niemożności albo w sukcesach, które przeżywamy.
- Człowiek niezależnie od tego, jak samotniczy tryb życia by wiódł, jest jednak istota stadną i nie może się zamknąć tylko w świecie internetu albo książek. Ludzie dochodzą wtedy do ściany. Fajna jest taka relacja, jak ta teraz między nami, bo się spotykamy, wymieniamy poglądami. Każde z nas bierze z tego spotkania coś dla siebie. Dzięki temu świat się rozwija. Ja bym tylko wolał, żeby aż tak nie pędził, ale to już mój problem. Świat jest, jaki jest i muszę się do tego dostosować. Takie są jego reguły, że albo zostajemy z tyłu i popadniemy w marazm, albo bierzemy życie za bary i się z nim mierzymy. Ja mimo wszystko wolę to drugie.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Artur Żmijewski kończy 50 lat: „Nie myślimy o tym, że z naszym odejściem nic się nie kończy”

Artur Żmijewski kończy 50 lat: „Nie myślimy o tym, że z naszym odejściem nic się nie kończy”


Artur Żmijewski, jeden z najlepszych polskich aktorów, kończy dzisiaj równo 50 lat. Jest wiarygodny i fascynujący zarówno jako amant, jak jako lekarz lub ksiądz. Karierę rozpoczął ponad 30 lat temu, grał w teatrze, filmach oraz serialach. Z powodzeniem użycza także głosu postaciom w filmach animowanych. Prywatnie unika zgiełku mediów – skupia się na rodzinie, grze aktorskiej i działalności humanitarnej. Nie był nigdy bohaterem skandalu. Jak o siebie dba, co planuje w przyszłości i dlaczego zdecydował się pomagać?
 
Z okazji okrągłej rocznicy urodzin życzymy wytrwałości oraz wszystkiego najlepszego. Przypominamy w całości sesję ze stycznia tego roku. Na końcu galerii bonus – Artur Żmijewski z 2001 roku jako zwycięzca Viva Najpiękniejsi!

Jaka jest recepta Artura Żmijewskiego na zdrowie, dobry wygląd i samopoczucie?
Artur Żmijewski: Staram się, jak mogę. Staram się oszczędzać. Żeby zdrowia nie stracić. Kiedy muszę wstać o piątej rano, kładę się wcześniej spać. Nie mogę wtedy siedzieć – co uwielbiam – do dwunastej wieczorem, tylko staram się, żeby o wpół do dziesiątej, za kwadrans dziesiąta być w łóżku. Chodzi o to, żeby siedem godzin spędzić w pościeli.
 
Co na to jego rodzina?
Artur Żmijewski: Są przyzwyczajeni. Ja nie terroryzuję swojej rodziny. Jedyne, o co proszę, to żeby nie włazić już do mnie do sypialni, żebym w spokoju się wyciszał.
 
W 2001 roku powiedział z kolei co sądzi na temat gwiazdorstwa. Czy jest gwiazdą?
 
Artur Żmijewski: Myślę, że moja podstawowa zaleta to zachowywanie – w tym całym kołowrocie, jakim jest mój świat zawodowy – normalności. Jestem całkowicie normalny. Nie ma we mnie cienia gwiazdorstwa, jakichś "artystowskich odpałów". Sukces lub jego brak w życiu zawodowym nie przekładają się u mnie na życie prywatne. W dodatku jestem lojalny: jeśli z kimś złapię sztamę, to już – trawestując pewien tytuł – na dobre i na złe.





Czy zawsze jest tak zdyscyplinowany i łagodny?Artur ŻmijewskiŁagodność to ja, owszem, miewam, natomiast czasem wychodzę z siebie. I dzięki Bogu, że to się zdarza, bo inaczej już dawno siedziałbym w wariatkowie. To mój wentyl bezpieczeństwa, wyładować stres. Ale wolę nakrzyczeć na kwiatki w ogródku niż na ludzi obok mnie.
 
Co najbardziej wyprowadza go z równowagi u bliźnich?
Artur Żmijewski: Bezmyślność. Wydaje mi się, że głupim, samolubnym działaniem albo słowem można zrobić bardzo dużo złego. Czasami wystarczy tylko na chwilę przystanąć i zastanowić się nad tym, co się robi. Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany, że w związkach międzyludzkich należy wykazywać się delikatnością. Tak zostałem wychowany. Uważam, że nie mogę spóźnić się do pracy – mimo korków, indywidualnych katastrof – bo wiem, że czeka tam na mnie 40 osób. Proste. Jako człowiek, który jest ojcem rodziny, mam znacznie więcej zobowiązań, niż kiedy byłem sam. Wtedy moje życie było tylko moim życiem. 





 Jest ojcem trójki dzieci. Dwóch synów i dorosłej już córki. Synowie mają…
Artur Żmijewski …13 i 15 lat. Jeden jest w pierwszej, drugi w ostatniej klasie gimnazjum. To już młodzież. Dla starszego za chwilę będę musiał kupować bilet lotniczy dla dorosłych (śmiech). Moja córka Ewa skończyła 23 lata. Zrobiła licencjat w tłumaczeniach specjalistycznych z angielskiego i włoskiego, teraz studiuje historię muzyki jazzowej.
 
Córka zaczęła swoje dorosłe życie. Czuje ojciec czuje satysfakcję?
Artur Żmijewski: Czuję, bo widzę szczęśliwego człowieka. Dzieci mają teraz niesamowite możliwości. Mogą studiować wszystko i wszędzie. Mają inną perspektywę, inny ogląd rzeczywistości. Pod tym względem to jest naprawdę świetnie urządzony świat. (…) Rodzice często myślą o swoich dzieciach jak o istotach delikatnych i nieporadnych. Kiedy mój młodszy syn po raz pierwszy pojechał na obóz, byliśmy z żoną przekonani, że za dzień, dwa trzeba będzie po niego pojechać i zabrać do domu. Okazało się, że był zaradny, zorganizowany, zadowolony, a jak dzwoniliśmy do niego, to wręcz nie za bardzo miał czas, żeby z nami rozmawiać. On się w tym nowym świecie fantastycznie odnalazł. A my pielęgnowaliśmy w sobie typowy niepokój rodzica. Wierzę, że jak mu kiedyś będzie naprawdę źle, to powie, że potrzebuje pomocy.
 

 Artur Żmijewski narzeka na bezmyślność i brak empatii w ludziach. Szczególnie, kiedy sam wie jak wygląda rzeczywistość w Afryce. Aktor twierdzi, że zmiana na gorsze rozwinęła się w ostatnich latach i przywołał pewien przykład:
 
Ale czy to nas może wiecznie usprawiedliwiać?
Artur Żmijewski Ponad 20 lat temu jechałem do Warszawy małym fiatem. W pewnym momencie zatrzymałem się, bo na poboczu stał jakiś pan obok malucha i widać było, że potrzebuje pomocy. Okazało się, że ta pomoc miałaby polegać na tym, że mu pożyczę koło zapasowe, ponieważ on w ciągu godziny pechowo dwa razy złapał gumę i swoje też przebił. Zapytał, czy pożyczę mu mój zapas, a on mi da swój numer domowy i adres, pod którym wieczorem mogę koło odebrać. Ja się nie zastanawiałem, tylko mu to koło dałem. To był impuls. Niedawno przypomniała mi się ta historia… Mam głębokie przekonanie, że 25 lat temu tak jak ja postąpiłoby wielu ludzi. Byliśmy wtedy na siebie wyczuleni. Pomagaliśmy sobie. Teraz to coś, co nazywa się dobrobytem, karierą i postępem, sprawia, że gromadzimy swoje dobra i odgradzamy się od innych. Ludzie czasami mnie pytają: Jak się widzi taki ogrom nieszczęścia, jak w Sikasso, to czy ma sens pomaganie, skoro nie jesteś w stanie pomóc wszystkim? A mnie się wydaje, że to ma głęboki sens, bo skoro nie wszystkim, to choć jednemu.




 Czy Artur Żmijewski robi plany na przyszłość?
Artur Żmijewski: Nie. Po co? (milczenie). Wie pani dlaczego? Bo któregoś dnia uświadomiłem sobie, że jeszcze kilka lat temu z całą pewnością powiedziałbym: „Za moich czasów, za mojego życia na pewno żadnego konfliktu zbrojnego w Europie nie będzie. Myślę, że moje dzieci również przeżyją swoje życie w spokoju”. Po tym, co wydarzyło się na Ukrainie, już w to nie wierzę.
 
Bierze życie jak leci, tu, w tej chwili?Artur Żmijewski: Wczoraj miałem wolny dzień, to była niedziela, do piętnastej nie zdjąłem szlafroka. Spokojnie, bez pośpiechu mogłem wypić kawę, pochodzić po domu, ogarnąć rzeczy, którymi nie mam czasu zająć się na co dzień, na przykład papierami, jakie gromadzą mi się na biurku. Takie najprostsze, banalne czynności, które oczyszczają głowę. Mam poczucie, że za rzadko to robimy. Za rzadko opróżniamy szafy i szuflady z tego, co przez lata tam chowamy: drobiazgi, bibeloty, kartki pocztowe… Dużo rzeczy, do których – jak mi się wydawało – byłem sentymentalnie przywiązany, wylądowało w koszu na śmieci. Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że to, co w naszych głowach, jest ważne. Żyjąc na co dzień, nie myślimy o tym, że z naszym odejściem nic się nie kończy. Tylko nam się wydaje, że jesteśmy całym światem, mamy superważne rzeczy do zrobienia. Moja babcia pytana: „A co tam będziesz wiosną robiła?” odpowiadała: „Co ja będę wiosną robiła? Może nie dożyję?”. Obiecywać całemu światu: zrobię jeszcze to, to, to i tamto…? Nie. Nikomu nie obiecywać, tylko robić. I tyle.




Na zdjęciu: Grażyna Torbicka i Artur Żmijewski jako zwycięzcy plebiscytu Viva Najpiękniejsi, "Viva!" luty 2004.
 
Od 10 lat jest Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. Zdecydował się pomagać, docenia też ludzi, którzy jemu bezinteresownie pomogli.
Artur Żmijewski: Uważam, że w życiu piekielnie dużo ludzi mi pomogło. Wykazali się wobec mnie wyrozumiałością, jak Wojtek Wójcik, który nauczył mnie podstaw rzemiosła filmowego, pokazywał mi, co i jak robi się przed kamerą, zabrał mnie do montażowni, opowiadał o różnych rzeczach, o których nie miałem bladego pojęcia. Miałem ogromnie dużo szczęścia do opiekuna roku, profesora Andrzeja Łapickiego, dzięki niemu tak naprawdę znalazłem się na zdjęciach próbnych u Tadeusza Konwickiego. To on przekonał profesorów w szkole, żeby mnie zwolnili z zajęć i pozwolili zagrać w „Lawie”. Zdarzyło się mnóstwo takich sytuacji, w których miałem poczucie, że ludzie pochylili się nade mną i pomogli mi zrealizować rzeczy, które bez ich wsparcia byłyby dla mnie nieosiągalne.


party.pl

wtorek, 19 stycznia 2016

"Jestem całkowicie normalny". Artur Żmijewski o hazardzie, seksie i tym, co go przyciąga w kobiecie

"Jestem całkowicie normalny". Artur Żmijewski o hazardzie, seksie i tym, co go przyciąga w kobiecie



W najnowszym numerze "Vivy!" Artur Żmijewski zdradza, dlaczego został Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF i co go wzrusza i oburza podczas wyjazdów do Afryki. W 2001 roku był bardziej otwarty, jeśli chodzi o swoje życie prywatne - udzielił wywiadu, w którym opowiedział o relacjach z żoną i innych sprawach, które coś znaczą w jego życiu, m.in. o… hazardzie. Wywiadowi towarzyszyła sesja zdjęciowaRoberta Wolańskiego – przypominamy Artura Żmijewskiego sprzed 15 lat. Takiego go nie pamiętacie!
 
O swoim gwiazdorstwie
Myślę, że moja podstawowa zaleta to zachowywanie – w tym całym kołowrocie, jakim jest mój świat zawodowy – normalności. Jestem całkowicie normalny. Nie ma we mnie cienia gwiazdorstwa, jakichś "artystowskich odpałów". Sukces lub jego brak w życiu zawodowym nie przekładają się u mnie na życie prywatne. W dodatku jestem lojalny: jeśli z kimś złapię sztamę, to już – trawestując pewien tytuł – na dobre i na złe.
 Najnowszy wywiad z Arturem Żmijewskim w "Vivie!" 1/2016, w kioskach.


O wierności żonie
Myślę, że działam zgodnie ze swoją naturą. Każdy udany związek, a za taki uważam nasz, nie wymaga szukania podniet na boku. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Oczywiście, jak każdemu mężczyźnie, podobają mi się różne kobiety, ale to nie jest powód, żeby się natychmiast na nie rzucać. Bo życie we dwoje polega w znacznej mierze na umiejętności dokonywania wyborów: czasem trzeba z czegoś zrezygnować, czasem o coś walczyć. Cały czas trzeba szukać złotego środka satysfakcjonującego obie strony. I żyć na tyle ciekawie, by nie rozglądać się za atrakcjami gdzie indziej.
Jak dotąd mnie i mojej żonie nieźle się to udaje. Chociaż nie jest to powód do nadmiernej chełpliwości. Znam wielu ludzi, których małżeństwa uznawano za fantastyczne i które nagle się rozpadały. Takie rzeczy się zdarzają. Wierzę, że nie przydarzą się nam.
O poradach, jakich udzieli dzieciom
Po pierwsze – trzeba żyć po swojemu, czyli jak najbardziej indywidualnie. Po drugie – kierując się dobrem swoim i swojej rodziny. Po trzecie – uczciwie, trzymając się zasad moralnych. Po czwarte – nie robiąc krzywdy nikomu po drodze. I jeszcze po piąte, i jeszcze po szóste… Myślę, że zbierze się trochę tych zasad.




O hazardzie
Odnajduję w sobie skłonność do hazardu. Był taki moment w życiu, że bardzo pasjonowały mnie gry. Kiedy poczułem, że ta namiętność może przybrać niekorzystny dla mnie obrót, skończyłem z tym radykalnie.
O emocjach
W życiu prywatnym albo coś nas zachwyca – i wtedy podążamy za tym, albo nie zachwyca. Znacznie łatwiej kierować się wówczas emocjami. I, myślę, lepiej: gdyby uwzględniać tylko racje rozumu, byłoby strasznie nudno. Natomiast w pracy usiłuję się kierować najpierw logiką, a dopiero potem emocjami. Bo uważam, że najpierw się powinno dobrze poznać partyturę, a dopiero potem szukać, co jeszcze jest między nutami.




O filmowych scenach intymnych
Jeśli w takich scenach jestem w stanie wykrzesać z siebie żar, jaki moja żona zna z naszego intymnego życia, to znaczy, że osiągnąłem spory stopień sprawności zawodowej. Bo to nie jest żadna intymna sytuacja! Bo intymnie może być wtedy, kiedy są tylko dwie osoby. A tu są jeszcze: reżyser, operator, charakteryzatorka, inni ludzie z ekipy… A dookoła lampy, plątanina kabli, przewodów… Kamera w odległości metra. Sytuacja całkowicie nieintymna.
O ciele z zawodzie aktora

Ciało to narzędzie, ale nie da się zapomnieć, że jednocześnie jest ciałem. A my jesteśmy kulturowo tak ukształtowani, że nagość nie jest dla nas rzeczą naturalną. Krępuje nas. Podobnie jak przebywanie w bieliźnie w towarzystwie obcej osoby. W pracy aktor nie przestaje być człowiekiem z jego skrępowaniami. Nagość wobec kilkudziesięciu członków ekipy filmowej, a potem wobec kilkuset tysięcy widzów nie jest niczym przyjemnym. Można się do tego przyzwyczaić. Ale czy polubić? Wątpię.

O kobiecości
Nie potrafię dokładnie opisać, na czym polega kobiecość. Ale to czuję. To, co przyciąga moją uwagę, to właśnie kobiecość. Jeśli kobiecie jej brakuje – a tak się przecież zdarza – nic we mnie nie budzi. Dla mnie kobieta nie powinna być do końca samodzielna i samowystarczalna. Lubię kobiety, które nie wstydzą się przyznać, że potrzebują męskiego wsparcia. Które potrafią być chwilami bezradne. Które szukają u mężczyzny akceptacji i potwierdzenia własnej kobiecości.

O męskości
Generalnie cenię zdecydowanie, umiejętności podejmowania decyzji i gotowość do ponoszenia konsekwencji tych decyzji. Mężczyzna musi też umieć stawić czoło przeciwnościom w każdej sytuacji. Jak w grze komputerowej: gdy niespodziewanie wyskakuje potwór i cię pożera. No i trudno, trzeba zacząć od początku. Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, w jaki sposób odnosi sukcesy, tylko w jaki wychodzi z porażek. Bo nie zawsze się nokautuje, czasem jest się nokautowanym. I trzeba się podnieść, znów iść do przodu. Dążyć do sukcesu. I właśnie to dążenie do sukcesu – wszystko jedno: zawodowego czy osobistego – jest dla mnie miarą męskości


party.pl

piątek, 15 stycznia 2016

Artur Żmijewski: "Jestem oczami moich rodaków, żeby nieść pomoc tym ludziom"

Artur Żmijewski: "Jestem oczami moich rodaków, żeby nieść pomoc tym ludziom"


Artur Żmijewski nie obnosi się z tym, że jest wrażliwy na ludzką niedolę. Kilka dni temu przekazał na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy rekwizyt z popularnego serialu "Ojciec Mateusz", w którym gra główną rolę – czarny rower tytułowego księdza. Mało kto wie, że od 10 lat jest Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. „To, co zobaczyłem, czego doświadczyłem, zostanie we mnie na zawsze”, mówi. O tym, jak zmieniła go Afryka opowiedział Beacie Nowickiej w najnowszej "Vivie!".
 
Pomoc drugiej osobie często oznacza duży wysiłek, poświęcony czas, oddaną energię. Nie każdy jest na takie poświęcenie gotowy. Od prawie 10 lat jest Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. I to nie malowanym, tylko naprawdę zaangażowanym.
Ktoś w UNICEF pomyślał, że ja mógłbym w tej sprawie pomóc, a ja się zastanowiłem i stwierdziłem: dlaczego nie? Robię coś pożytecznego. Rzeczywistość mnie przerosła. W Sudanie Południowym, Etiopii, Mali widziałem dzieci, które naprawdę umierają z głodu, z braku lekarstw i robi to wstrząsające wrażenie. Pojechałem, żeby zobaczyć i opowiedzieć ludziom, jak tam jest. Chciałem prosić ich o pomoc, więc musiałem być wiarygodny, żeby ludzie mogli mi uwierzyć, bo tego nie da się sobie wyobrazić. Gdy patrzysz na dwuletniego człowieczka, szkielecik obciągnięty skórą, który leży na łóżku, a obok siedzi ojciec, który trzyma to dziecko za rękę i nie wie, czy ono będzie jeszcze na tym świecie przez pięć godzin czy przez trzy dni – ale na pewno nie dłużej – to w innej skali człowiek uświadamia sobie stratę, jakiej doznaje ten ojciec.
Które z tych dzieci zapamiętał najbardziej?
W Mali, w Sikasso, poznałem Abimatę, dwutygodniową dziewczynkę, która urodziła się jako wcześniak. Jej mama przy porodzie zmarła i mała jest karmiona kubeczkiem z dzióbkiem, bo nie ma smoczków. Dostaje mleko w proszku rozpuszczone w zanieczyszczonej wodzie. Ale to, czy Abimata przeżyje, zależy przede wszystkim od tego, czy będzie miał się nią kto zaopiekować. W tej chwili opiekuje się nią pani, która stoi nad grobem, ponieważ ma 50 lat, a średnia wieku w Mali dla kobiet wynosi 53 lata. Dla mężczyzn dwa lata mniej. Tam ogromna część ludzi za dach nad głową ma mały kawałek domku ulepionego z kamieni i gliny, pokrytego wielkim osiągnięciem zachodniej cywilizacji, czyli blachą falistą. Dzięki niej w czasie ulew nie leje im się na głowę, za to słychać niemiłosierne dudnienie deszczu, ale kiedy jest gorąco, wnętrze nagrzewa się niemal do temperatury wrzenia. W naszych warunkach klimatycznych zwierzęta żyją lepiej niż tam ludzie. To pokazuje ogrom nieszczęścia.





Czy załamał się, kiedy zobaczył to po raz pierwszy?
Ludzie świata zachodniego jeżdżą za granicę po to, żeby zwiedzać najwspanialsze zabytki. A my jeździmy po to, żeby oglądać najprawdziwsze życie. Niewyretuszowane. Pomaga się tym, którzy sobie nie radzą, w związku z tym oglądam miejsca najgorsze, najbrzydsze, najsmutniejsze i to jest rzecz, której nie brałem pod uwagę, kiedy dawno temu zaangażowałem się w pomoc. To, co zobaczyłem, czego doświadczyłem, zostanie we mnie na zawsze. Mam już inną perspektywę. Wie pani, że w regionie Sikasso ponad 84 procent mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa?
W tym kontekście nasz świat jawi się jako syty, bogaty i bezpieczny. Czy Artur Żmijewski wraca stamtąd z poczuciem bezsilności?
Nie. Na tym polega moje zadanie. Jestem oczami moich rodaków, żeby nieść pomoc tym ludziom. Muszę poczuć te zapachy, nie odwracam wzroku od ludzi umierających na ulicy. Muszę to zobaczyć. Na przykład szpital, gdzie się dowiedziałem, że największy problem, z jakim się borykają, to brak środków, którymi mogą leczyć dzieci. Malarię leczy się antybiotykami, ale ich nie ma. W jednej sali, w której są cztery łóżka, na każdym leży po dwoje dzieci. Obok kucają dwie matki. Połowa dzieci w każdej takiej sali jest w stanie terminalnym i umiera na malarię. Półtora metra dalej, na materacyku leży dziecko z wbitym wenflonem, które urodziło się jako wcześniak. Za inkubator służą mu trzy żarówki i w zależności od tego, czy ma być mu cieplej czy chłodniej, pielęgniarka te żarówki wkręca lub wykręca. Za drzwiami, na korytarzu stoją stoły, gdzie na kocach leżą kolejne dzieci, a obok czuwają ich matki. Wokół szpitala, w strugach deszczu, na matach siedzą ludzie, którzy są członkami rodzin tych dzieci i tych matek, ponieważ nie ma salowej, nie ma kuchni, a ktoś musi te matki z dziećmi żywić i zapewnić elementarne środki czystości.
Ludzie są bardziej skłonni do pomocy, kiedy to nieszczęście ma konkretną „twarz”. Do naszego serca – i kieszeni – bardziej przemówi historia dwutygodniowej Abimaty niż tragiczna, ale beznamiętna informacja, że 100 tysięcy ludzi w wyniku powodzi straciło dach nad głową.
Wie pani, że w Mali rocznie umiera 100 tysięcy dzieci? Tyle mają takie miasta jak Koszalin, Legnica czy Opole czy Tarnów. Proszę sobie wyobrazić, że nagle znikają wszyscy mieszkańcy jednego z nich. Marzenia tych ludzi są takie, żeby z dnia na dzień przeżyć. Za litr paliwa można wysłać SMS, żeby im pomóc. Tyle kosztuje jedna pełna porcja terapeutycznej żywności dla dziecka, które wychodzi z niedożywienia. Koszt litra paliwa w Polsce, czyli około 4–5 złotych. Za te same pieniądze można kupić antybiotyki, szczepionki, które oznaczają realną pomoc dla tych dzieciaków.



Czy te wyjazdy zmieniły aktora? To nie jest Afryka do podziwiania.
Trochę jest, bo jak się trafi na porę deszczową, to bujna afrykańska zieleń jest tak zachwycająca, że widok zapiera dech w piersiach. Ale w kontraście do tej zieleni widzi się góry śmieci zasypujące całe miasta, bo nie ma kto ich sprzątać, a poza tym w tych górach odpadków można znaleźć rzeczy, które pozwolą przeżyć.

Cały wywiad z Arturem Żmijewskim w najnowszej "Vivie!", w kioskach.


party.pl

Małe szczęście Assetou

Assetou z dumą patrzy na swoją maleńką córeczkę. Dziewczynka ma zaledwie dwa dni i przyszła na świat poprzez cesarskie cięcie. Już teraz widać podobieństwo córki do matki. Dziewczynka rozwija się dobrze i już niedługo obie panie zostaną wypisane do domu.
To pierwsze dziecko Assetou. Kiedy okazało się, że ciąża przebiega z komplikacjami kobieta od razu zgłosiła się do szpitala w Sikasso. Tu na oddział położniczy i pediatryczny trafiają najtrudniejsze przypadki.

Łącznie oddziały dysponują tylko kilkudziesięcioma łóżkami, ale pacjentów jest znacznie więcej.

Dlatego zdarza się często, zwłaszcza na pediatrii, że na skromnych siennikach leży więcej niż jeden chory. 

© UNICEF/Suder

Podczas pory deszczowej, kiedy drastycznie wrasta liczba przypadków zachorowań na malarię, pacjenci leżą także na materacach i stołach ustawionych w korytarzach placówki.

Lekarze i personel medyczny robią wszystko, aby pomóc jak największej liczbie dzieci i mam.

Niestety, najtrudniejsze przypadki, to z reguły przypadki beznadziejne. I nie dlatego, że medycyna nie zna ratunku, ale dlatego, że szpital nie dysponuje odpowiednim sprzętem i lekami, aby pomóc na czas.
Assetou miała wiele szczęścia. Wiele innych matek takiego szczęścia nie ma.
© UNICEF/Suder

UNICEF Polska zbiera środki na pomoc dla dzieci i matek w Mali. Wspólnie z Ambasadorem Dobrej Woli, Arturem Żmijewskim apelujemy o pomoc.

Zebrane środki zostaną przekazane na pomoc medyczną dla mam w ciąży i noworodków. Kupimy zestawy do resuscytacji, inkubatory, niezbędne leki i wyposażenie dla położnych, które odwiedzają matki w domach. Z góry dziękujemy za Wasze zaangażowanie.

www.unicef.pl/